W Lamsdorf powstańcom bochenek chleba musiał wystarczyć na sześciu
Bronisław Maciaszczyk został żołnierzem w wieku 12 lat, w tajemnicy przed matką. Romuald Malinowski zdobywał gmach PAST-y. Jego koledzy z kompanii leżą we wspólnej mogile ...
Jerzy Esden-Tempski, żołnierz 1 plutonu 1 kompanii ,,Ambrozja" w batalionie "Zaremba-Piorun", pamięta, że pod koniec powstania zaczęły się pojawiać rosyjskie dwupłatowe samoloty - kukuruźniki. Dźwięk ich silników przypominał terkoczącą maszynę do szycia.
- Rosjanie zachowywali pozory, że coś jednak pomagają - opowiada pan Jerzy - więc zrzucali nam amunicję. Tyle tylko, że bezpośrednio w workach. Te pociski waliły z wysokości 200 metrów całą siłą w ziemię, gniotły się i uszkadzały. A mauser to była precyzyjna broń. Nawet lekko skrzywiony nabój za nic w świecie nie wchodził do komory nabojowej.
Powstańczy głód "Jędrek" odczuwał na miarę swoich 18 lat. W tym wieku można zjeść konia z kopytami.
- Konia nie zjadłem - opowiada - ale zjadłem psa. Pies był jakiejś pani, która jak się dowiedziała, że jeden z naszych kolegów zastrzelił jej ulubieńca, była zrozpaczona. To był nieduży foksterier. Mięso było białe, jakby się jadło drób. Koledzy się nawet pospierali o jego wątróbkę, bo głód był naprawdę straszny. Przecież żadnego zaopatrzenia nie było. W magazynach browaru były ogromne magazyny pszenicy. Nosiliśmy ją stamtąd i jedli. Takie przejście z okolic dzisiejszego hotelu "Marriott" na ul. Prostą wymaga 20 minut. Nam ta droga zajmowała cały dzień. Żeby się dostać ze Śródmieścia południowego do północnego, trzeba się było daleko cofnąć, przejść pod barykadą, o której mówił podczas pobytu w Warszawie prezydent Trump, i dalej połączonymi piwnicami budynków. Raz po tę pszenicę byłem. Jedliśmy ją prażoną. Bez niczego - przecież żadnego mięsa nie było - nie miała żadnego smaku. Ale ludność cywilna cierpiała o wiele bardziej niż my. Oni siedzieli stłoczeni w piwnicach. Bez prądu, bez wody, także bez jedzenia. Ludzie rodzili się i umierali. Widziałem, jak kiedyś z rozwalonej kamienicy facet na plecach, jak worek, niósł wiszący zegar. Widać dla niego był cenny, ale wyglądał jak ilustracja do jakiejś absurdalnej komedii. To cierpienie o tyle w ogóle było do zniesienia, że wszyscy cierpieli podobnie.
Po kapitulacji powstania pan Jerzy z kolegami został zapakowany do wagonów towarowych w Ożarowie. - Długo nie wiedzieliśmy, dokąd jedziemy - wspomina. - Orientowaliśmy się tylko, że na zachód. W Częstochowie wypuszczono nas z wagonów, żebyśmy się mogli zaraz obok pociągu, na nasypie toru załatwić. Jeszcze nie skończyliśmy, jak z wagonu obok wypuszczono w tym samym celu dziewczęta. Wstyd trzeba było odłożyć na bok. W nocy stanęliśmy na stacji. To było Opole. Usłyszeliśmy odgłos nalotu. Zwykle Niemcy, jak się zbliżały samoloty, wysyłali pociągi z dworca na trasę, żeby zmniejszyć straty. Nas trzymano na dworcu aż do rana. Na szczęście bomby tam nie spadły. Nazwa Lamsdorf - na takiej stacji pociąg się zatrzymał - nic nam nie mówiła.
Młodzi powstańcy w obozie marzli, październik był chłodny, i głodowali. - Nie miałem płaszcza. Złapałem tylko przed wyjazdem jakąś cienką kurtkę. Nie miałem też prowiantu, jeśli nie liczyć woreczka wielkości jaśka wypełnionego cukrem i wódką, na rozgrzewkę. W Lamsdorf przesiedziałem miesiąc, a potem przewieziono mnie do obozu jenieckiego w Bawarii - mówi ,,Jędrek".
Żołnierz ma 12 lat
Bronisław Maciaszczyk ps. Józef wziął udział w powstaniu na Pradze. Był łącznikiem i został ranny. Miał dwanaście lat. Mama o tym, że bił się w powstaniu, dowiedziała się dopiero, kiedy przywieziono go rannego. Granat odłamkowy trafił go w nogę i w głowę w trakcie dostarczania amunicji. Był zalany krwią.
- Pomocy udzielono mi w Szpitalu Przemienienia Pańskiego - wspomina pan Maciaszczyk. - Do domu odwiózł mnie wozak furmanką z węglem. Kazał mi się tym węglem pobrudzić, żebym wyg1ądałna jego pomocnika, a nie na żołnierza. Jechałem z nim i bałem się reakcji mamy. Nie było wyjścia, trzeba było powiedzieć, co się stało.
Odpowiedź mamy pan Bronisław pamięta, jakby usłyszał ją wczoraj: "Dzieciaku kochany, mogłabym cię mocno zlać za to, że mnie okłamałeś, ale cieszę się, że jesteś ranny, bo teraz już będziesz w domu" - mówiła - i całowała syna serdecznie.
- Zaskoczyło mnie to, bo spodziewałem się strasznej bury - przyznaje powstaniec.
Amunicję nosił nie tylko w warunkach bojowych, także wcześniej na ćwiczenia oddziału. Sposób był bardzo prosty. Naboje, koniecznie zawinięte w szmaty, żeby nie brzęczały w czasie biegu, kładło się na dno tornistra, a na górę wszystkie szkolne książki, piórnik itd. Niemcy nigdy Bronka nie kontrolowali.
- Myślę, że dowództwo na to właśnie liczyło, że chłopiec tak mały jak ja nie będzie sprawdzany- mówi.
Zanim trafił do AK, został harcerzem w drużynie pod patronatem Związku Strzeleckiego. Jak wielu chłopców w jego wieku - chciał być strażakiem albo policjantem, a harcerz też nosił mundur.
- Jak go dostałem, poczułem się prawie dorosły. Poznawaliśmy topografię, zajmowaliśmy się strzelaniem sportowym, przygotowaniem wojskowym, no i patriotyzm wkładano nam do głów łyżkami. - opowiada pan Bronisław. - To było przygotowanie do powstania organizowane już wtedy, gdy wcale nie było wiadomo, kiedy ono wybuchnie.
Do oddziału bojowego wstąpił w tajemnicy przed rodzicami po dwóch latach. - Zajęcia mieliśmy na ogródkach działkowych za ogrodem zoologicznym - wspomina. ¨Mówiłem mamie (ojciec był na wojnie, zginął na Wale Pomorskim), że idę na zbiórkę harcerską. Ukrywałem, gdzie idę, żeby się nie martwiła. Wiedziałem, że jako najmłodsze dziecko (miałem jeszcze dwie siostry) jestem jej ukochanym synalkiem.
Pierwsze podanie o wstąpienie do oddziału ze względu na wiek odrzucono. Uparty, wiosną 1944 złożył je powtórnie, podkreślając, że ma za sobą przeszkolenie wojskowe z musztrą włącznie. Dostał nawet potwierdzenie odbytych zajęć z harcerstwa.16 maja 1944 roku został przyjęty.
- Powiedziano mi wtedy: Pamiętaj, od dziś masz nie dwanaście lat, tylko czternaście - śmieje się pan Bronisław. - Z dnia na dzień postarzałem się o dwa lata. Dopiero kiedy zostałem przydzielony do pierwszej drużyny, dowiedziałem się, że jej dowódcą jest ten, kto mnie do konspiracji wprowadził, tylko nie zdradził się wcześniej. Byłem uczniem i - nie ma co ukrywać - dzieckiem, ale jak złożyłem akowską przysięgę, to poczułem się naprawdę żołnierzem. Musieliśmy wtedy wszyscy w Warszawie dojrzewać szybko. Na ulicy i przed powstaniem było niebezpiecznie. Kto wychodził z domu, za każdym razem żegnał się z rodziną, bo powrót wcale nie był pewny. Robiliśmy się ostrożni, pilnowaliśmy, jak się zachować, żeby nie popełnić żadnego błędu, nie dać się złapać ani zastrzelić. Niebezpieczeństwo było powszechne i bardzo odczuwalne. Siostrę zatrzymano w łapance i wywieziono do obozu. Wróciła dopiero po wojnie.
Represji po powstaniu i po wojnie uniknął. Może dlatego, że powstanie na Pradze trwało krócej niż w innych dzielnicach Warszawy. Dowódca rejonu zostawił swoim podkomendnym wolną rękę.
- Mnie by do wojska nie przyjęli - przyznaje. - Byłem jednak za młody. Ale część kolegów dołączyła do armii Berlinga i poszła na Berlin. Inni organizowali partyzantkę i bili się z Rosjanami, ale ja byłem już w domu. Kość była pęknięta, więc musiałem się leczyć. Potem skończyłem technikum i jako frezer po wojnie - dostałem nakaz pracy w Bielsku przytoczeniu łożysk. W zrujnowanej Warszawie pracy nie było. Pewnego dnia do Bielska przyjechał oficer i dwóch podchorążych. Bardzo mi się podobali, mieli lampasy na rękawach i spodniach mundurów. Za zgodą mojej dawnej organizacji wstąpiłem do kwatermistrzowskiej szkoły oficerskiej. Mając 21lat, już byłem podporucznikiem. Wiele lat służyłem w Węgorzewie na Mazurach.
Pan Bronisław raz jeszcze podkreśla, że do powstania trafił przez harcerstwo. - To ono wywarło na mnie decydujący wpływ. Podobnie jak lekcje religii, na które chodziłem w tym samym czasie. W obu tych miejscach słyszałem wiele razy, że trzeba pomagać słabszym. I myśmy tak robili. Obojętnie, czy ktoś ustępował intelektualnie, w nauce czy fizycznie, odbywał się swego rodzaju wyścig, kto pomoże mu pierwszy. Jak teraz patrzę na rówieśników mojej wnuczki, to mam wrażenie, że jest inaczej. Oni się ścigają, żeby wejść wyżej po plecach drugiego do kariery.
20 sierpnia świętują do dziś
Roman Malinowski pseudonim Orzeł stał się żołnierzem powstania warszawskiego, zanim ukończył 16lat.
- W konspiracji byłem w "Orlętach", prężnej młodzieżowej organizacji - opowiada Mieliśmy nawet trzytygodniowe obozy w Puszczy Kampinoskiej organizowane przez działającą legalnie Radę Główną Opiekuńczą. Podzielono nas na grupy ptaków, ryb itp. Ja trafiłem do ptaków, a wśród nich orzeł podobał mi się najbardziej. Przyjąłem taki pseudonim i został ze mną do końca konspiracji.
Kolejnym krokiem po "Orlętach" były „Zawiszaki” . - Byłem bramkarzem drużyny "Promyk" na Żoliborzu. Kapitanem był Olgierd Budrewicz (dziennikarz, podróżnik, autor reportaży - przyp. red.) - wspomina pan Roman. - Z boiska znało się wiele osób. Kolega miał starszego brata, który był w konspiracji. Tą drogą trafiłem do 7. kompanii motorowej, „Iskra”, 15. pułku piechoty w batalionie "Kiliński". Ale z tej przynależności to ja zdaję sobie sprawę teraz. Wtedy znałem instruktora, porucznika Sitarza, który prowadził tajne kursy motorowe. Zaprzysiężenie - przed księdzem, bardzo uroczyste - odbyło się na poddaszu przy ul. Krajewskiego na Żoliborzu. Byłem ogromnie dumny.
Zanim rozległy się powstańcze strzały, „Orzeł” uczył swoich kolegów - jako instruktor - jeździć na motocyklu. Był właściwym człowiekiem na właściwym miejscu, bo mając 14 lat, pracował już w zakładach motocyklowych (dawali deputat żywnościowy), więc motory znał na wylot.
- Motocykl był ukryty w dziupli, a szkolenie trwało najwyżej dwie godziny (15 minut na kursanta) - opowiada Roman Malinowski. - Jeździliśmy asfaltową drogą wokół kortów tenisowych. Gdyby szła niemiecka „sztrajfa”, trzeba by się było rozprysnąć i w nogi. Znaliśmy się piątkami, więc lepiej było nie dać się złapać. Na gestapo mogło być różnie. Człowiek jest tylko człowiekiem.
Na kilka miesięcy pan Roman stracił kontakt z Sitarzem. Zaczepił się nawet do innego oddziału. Porucznik znalazł go 1 sierpnia 1944.
- Kazał mi jechać na ulicę Podchorążych i uruchomić motocykl, z którym chłopaki nie mogły sobie dać rady. Rozebrałem gaźnik i zapaliłem - wspomina. - Dowódca kazał mi być o 17.00 w szkole na Miedzianej 8. O 16.00 wyszedłem z domu. Mamy na szczęście nie było, boby płakała. Ojciec dał mi chlebak. Do środka włożył kawał chleba i bandaż. Na ulicy łatwo można było rozpoznać podchorążych - po charakterystycznych płaszczykach i butach z cholewami. Trochę prowokowali Niemców, dla fasonu. W klasie było nas sporo chłopaków. Starsi dostali pistolet albo karabin maszynowy. Ja - dwie butelki z benzyną w papierowej torbie. Trzeba było uważać, bo na dnie butelki był biały proszek, jakaś chemiczna substancja. Jak butelka się rozbiła, benzyna pod wpływem tego proszku natychmiast wybuchała. Jakby ktoś taką butelkę upuścił pod nogi, sam by się zapalił.
Pierwszego dnia „Orzeł” bił się na Woli. W pierwszych godzinach tuż obok zginął kolega trafiony w szyję z tyłu, od strony budynku sądów na Lesznie. Inny został ranny w pośladek. - A ja pośrodku między nimi - mówi pan Roman. - Musiał nas namierzyć snajper. Porucznik - trochę nam ojcował, byliśmy przecież bardzo młodzi - zawołał nas z tym rannym kolegą i dostaliśmy rozkaz wycofania. Między jedną a drugą niemiecką serią pobiegliśmy. Tego trafionego w szyję nie znałem. To był kolega tego, który dostał w tyłek.
Roman Malinowski brał udział w największej akcji batalionu „Kiliński”, czyli w zdobyciu „PAST-y" (pierwszego warszawskiego wysokościowca - przyp. red.). - Stamtąd Niemcy trzymali w szachu całą dzielnicę - wspomina. Byli tak wstrzelani, że jak ktoś tylko stanął w oknie, namierzali go i zabijali. Mieli optyczne celowniki. Dowódca zdecydował, że podpalamy PAST-ę. I udało się. Świętowaliśmy wtedy i do dziś świętujemy 20 sierpnia. Jak usunęliśmy stamtąd Niemców, bractwo odetchnęło, wreszcie można było bezpiecznie przejść ulicą.
- Naszą kompanię niestety przysypało w jednym z budynków - kontynuuje opowieść "Orzeł". - Sztukas rzucił bombę mniej więcej w połowie budynku i ten gmach osiadł, grzebiąc ludzi. Dopiero po wojnie udało się wydobyć ich ciała z pomocą ciężkiego sprzętu. Ja rano byłem przysypany w schronie na Poczcie Głównej i trochę się bałem. Jak usłyszałem, że sztukas pikuje, a byłem na parterze, odruchowo wybiegłem. To była kwestia sekund. Koledzy szykowali się na pomoc powstańcom przebijającym się ze Starego Miasta. Leżą we wspólnej mogile.
Pan Roman był więźniem obozu Lamsdorf. Wspomina, że podróż była paskudna. Ze stacji do obozu konwój z psami kazał głodnym, wyczerpanym jeńcom iść dziesięć kroków, biec dwadzieścia.
- Dobiegliśmy, siedzimy na placu apelowym, zwanym szaberplacem - opowiada. Nad nami zderzyły się dwa messerschmitty (niedaleko było lotnisko). Zobaczyłem spadochron, a po chwili usłyszeliśmy dwa solidne łupnięcia o ziemię. Cieszyliśmy się, nasi konwojenci byli wściekli. Z tego transportu chyba już tylko dwóch nas żyje. W Lamsdorf dręczył nas głód - dostawaliśmy jeden bochenek chleba na sześciu na dobę – i wielogodzinne apele. Aż zabrano nas do innego obozu.
Źródło:
Nowa Trybuna Opolska, nr 234(6678), 7-8 października 2017, str. 9-10