Oflag II D
Ich życiorysy to niemal gotowe scenariusze na film. Nie tyle o wojnie, co o miłości, powołaniu i ludzkiej godności.
Nauczyciele, zawodowi wojskowi, lekarze, inżynierowie, sportowcy, artyści. Z różnych stron, w różnym wieku. W czasie pokoju zapewne nigdy by się nie spotkali, ale wojna, a potem niewola sprawiły, że ich drogi się zeszły. Łączyło ich to, że w czasie jenieckiej tułaczki byli jeńcami Oflagu II D w Gross Born (Borne Sulinowo).
Właściwie mogą mówić o szczęściu. Niektórzy paradoksalnie dzięki niemieckiej niewoli przeżyli, unikając losu oficerów zamordowanych w Katyniu. Jeńcy po krótkim zwykle pobycie w obozach przejściowych byli rozdzielani według stopnia wojskowego. Oficerowie trafiali do tzw. oflagów, w których warunki, przynajmniej w pierwszych latach wojny, nie były najgorsze. Mimo to wojna odcisnęła mocno swoje piętno, a jeszcze bardziej nowy system, w jakim przyszło im żyć jako oficerom dawnego wojska.
Ich dzieci, wnuki, prawnuki spotkały się na zjeździe w Centralnym Muzeum Jeńców Wojennych w Łambinowicach. Starały się odtworzyć ich losy, przebytą przez nich dramatyczną drogę, opowiedzieć o swoich bliskich bądź zostawić w muzeum cenne pamiątki - listy, zdjęcia, nieśmiertelniki, osobiste przedmioty z nadzieją, że w tym miejscu przydadzą się bardziej, przetrwają i będą świadczyć o historii. Może pomogą komuś rozwikłać rodzinną zagadkę, odnaleźć bliskiego na grupowej fotografii.
A choć z tysięcy jeńców przyjechała niecała trzydziestka ich potomków, przedstawiając zaledwie kilkanaście sylwetek, okazało się, że kilkadziesiąt lat wcześniej za drutami splotły się losy wojaków.
MIŁOŚĆ PONAD WSZYSTKO
- Chciałam państwu opowiedzieć bajkę o pięknej miłości - rozpoczyna opowieść Małgorzata Niewiarowska, córka Bolesława Niewiarowskiego. - Otóż młody porucznik, służący przed wojną w twierdzy w Brześciu, pewnego dnia spotkał na spacerze piętnastoletnie dziewczę z warkoczami. Spojrzał, powiedział sobie: "Ta albo żadna" i tak też było do końca ich długiego życia.
Mieli się pobrać po zdaniu matury, ale mobilizacja pokrzyżowała im plany. Prowadzili więc korespondencję przez długie lata wojny i niewoli.
- Tata przeszedł przez kilka obozów, mówił o tych czasach niewiele i niechętnie, nie chciał do tego wracać. Były to obozy Prenzlau, Neubrandenburg, Gross Born, Sandbostel. Kiedy alianci wyzwolili obóz, zamiast pojechać do domu, w sylwestra 1945 r. zapukał do drzwi pięknej narzeczonej Heleny Lewińskiej. Z tego zrodziła się cała awantura rodzinna - uśmiecha się Małgorzata Niewiarowska.
Młodzi postanowili wziąć szybko ślub, bo kawaler chciał wrócić do służby wojskowej. Zbieg okoliczności sprawił, że zawarli związek małżeński w Kielcach, pod numerem 1, i dopiero z informującej o tym fakcie notatki w gazecie rodzina dowiedziała się, że Bolesław wrócił z wojny. Ale szybko wybaczyli jemu i jego małżonce. Wojsko go jednak nie chciało, więc osiadł na wsi w okolicach Bydgoszczy, gdzie został dyrektorem Państwowej Nieruchomości Ziemskiej, a po kilku latach zmienił pracę i przez resztę życia pracował w sektorze finansowym. - Dożył 90 lat ze swoją Helunią, w dobrym zdrowiu fizycznym i psychicznym, pogodny, uczciwy, kochający ludzi i swoją działkę. Mamie zabrakło 8 miesięcy, by dożyli 60. rocznicy ślubu, tata odszedł równo 8 miesięcy po niej, po długim i dobrym życiu - mówi z lekkim wzruszeniem córka.
Teraz zdecydowała się przekazać pamiątki i zdjęcia po nich wraz z całą historią łambinowickiemu muzeum.
LEKARZ PRYMASA, WOJAKÓW I DZIECI
O swoim pradziadku mjr. Zygmuncie Pukiańcu barwnie opowiada Mikołaj Pukianiec.
Urodzony w Permie na Uralu w 1898 r. jako syn zesłańca z czasów powstania styczniowego. Jego życiorys posłużył częściowo Stefanowi Żeromskiemu do stworzenia postaci Cezarego Baryki. Zygmunt Pukianiec wrócił jesienią 1918 r. do Polski, przewieziony przez matkę w koszu na bieliznę, bo nie dostał zgody na wyjazd. Wstąpił do 36 Pułku Piechoty w Warszawie i kontynuował na Uniwersytecie Warszawskim studia medyczne, rozpoczęte jeszcze w Permie. Potem trafił do 14 Pułku Piechoty we Włocławku jako młodszy, a potem jako naczelny lekarz garnizonowy.
- Miał tam pod opieką medyczną nie tylko garnizon, ale też m.in. seminarium duchowne. I tu ciekawostka związana z prymasem Stefanem Wyszyńskim, który dość ciężko chorował jako młody kleryk. Pradziadek zaproponował leczenie zastrzykami ze złota. To wzmocniło serce chłopca na tyle, że mógł przystąpić do święceń kapłańskich. Zresztą do końca życia późniejszy kardynał prowadził z nim korespondencję - wspomina prawnuk Zygmunta Pukiańca.
W 1939 r. młody lekarz trafił do niewoli, przeszedł przez obóz w Hohnstein, Arnswalde (Choszczno), a w 1941 r. w Gross Bom został naczelnym lekarzem w szpitalu epidemicznym. Tam z grupą sześciu polskich lekarzy wysłano ich do żołnierzy sowieckich w Stalagu 302 H, gdzie zapanowała epidemia tyfusu, którym się w końcu zaraził. Zbigniew Pukianiec był też delegatem Czerwonego Krzyża, angażował się w działalność konspiracyjną, więc gdy krótko był też z konieczności dentystą, w stopie unitu stomatologicznego przechowywał radiostację. Koniec wojny zastał go w obozie w Woldenbergu (Dobiegniew).
- Po pradziadku pozostał , mi nieśmiertelnik obozowy, rzecz traktowana jak relikwia. Obóz w Woldenbergu opuścił jako jeden z ostatnich, bo prowadził tam izbę chorych. Potem został aresztowany przez NKWD i zwolniony dopiero w styczniu 1946 r. Dostał od nowych władz opinię jako nieprzydatny do służby, z czego po latach jesteśmy dumni. To jednak postawiło go w trudnej sytuacji. Został na krótko lekarzem kolejowym, a po przekwalifikowaniu ... pediatrą. Jeszcze lata później wspominano sytuacje, kiedy do czterolatka mówił "A bolesność u was jest? Wskazać gdzie!" - uśmiecha się jego potomek.
OBOZOWE ŻYCIORYSY
To tylko dwie historie, a przecież jeńców tylko w Oflagu Gross Bom w szczytowym okresie było ponad 5 tysięcy. Tylko uczestnicy tegorocznego zjazdu w Łambinowicach opowiedzieli kolejne: o sportowcach, jak kapr. Jan Wepa, którzy brali udział w "olimpiadzie za drutami", o nauczycielach, prowadzących dla współwięźniów różne kursy ze swoich dziedzin, naukowcach, którzy dokonywali tłumaczeń książek, prowadzili różne badania, uczyli się np. języka chińskiego czy japońskiego. Są opowieści pełne zagadek o tych, którzy nie wiedzieć czemu "zaliczali" kolejne obozy, których pracownicy CMJW zwą "wędrowniczkami". O tych, którzy po wojnie zajmowali się innymi jeńcami bądź więźniami obozów koncentracyjnych.
Niestety, za późno już, by dopytać samych bohaterów, stąd tak cenne - i pełne zaskoczeń i zbiegów okoliczności - są zjazdy tych, którzy chcą poznać losy swoich przodków.
- Bardzo przeżywam to spotkanie, widząc przed sobą panią pułkownikównę Dzióbkównę, córkę dowódcy mojego pradziadka - przyznał na wstępie Mikołaj Pukianiec. Zażartował, że mają jeszcze niezałatwione sprawy obozowe, bo jego przodek wygrał w brydża szablę, której jeszcze nie dostał. Potem długo i serdecznie wspominali, gdzie "pod płk. Władysławem Dzióbkiem" służył jego pradziadek.
Pokłosiem takich "obozowych" spotkań jest zresztą kolejna historia, skwitowana przez obecnych brawami.
- W 1998 r. na zjeździe w Woldenbergu spotkałem sympatycznego starszego pana, z którym utrzymywałem później kontakt - opowiada Mikołaj Pukianiec. - Okazało się, że ma on wnuczkę rok młodszą ode mnie. Jesteśmy małżeństwem i od 7 miesięcy mamy córeczkę, która może się pochwalić, że jej prapradziadek i pradziadek byli w jednym obozie.
Nie tylko tu pojawiają się wspólne wątki.
- Mój ojciec Józef Ruszkowski też był lekarzem, też trafił do Gross Born i również chorował na tyfus, więc może nawet się znali z pana pradziadkiem - zastanawiał się z Mikołajem Pukiańcem Bogusław Ruszkowski, inny uczestnik zjazdu.
- A mój dziadek Piotr Żurek mógł być jego pacjentem. Ojciec wspominał bowiem, że miał w obozie robioną resekcję żołądka, więc operował go naj prawdopodobniej któryś z obecnych tam lekarzy - dopowiada jego wnuk.
Źródło:
Gość Niedzielny, nr 48, 3 grudnia 2017, str. IV-V (Gość Opolski)