Każdy ma własną pamięć o przyszłości. I prawo do niej
Pamięć nie jest wspólna - mówi Małgorzata Wosińska z Uniwersytetu Adama Mickiewicza w Poznaniu. - Ważne, by istniała wspólna przestrzeń. w której każdy może mówić o swoich cierpieniach.
Była pani w ostatni wtorek gościem prowadzącym sesję edukacyjną. „Pamięć historyczna jako źródło wiedzy aktywnej” na zaproszenie Centralnego Muzeum Jeńców Wojennych w Łambinowicach-Opolu.
Chodziłam po łambinowickim muzeum zafascynowana. Muzeum posiada osobną wystawę stałą poświęconą powojennemu obozowi pracy. To jest bardzo ważne, że takie miejsce istnieje, że zostało nazwane, co się tu stało, że jest jednoznaczna informacja: To zrobili Polacy. Bardzo się z tego cieszę. To jest dowód odwagi. Także dyrekcji muzeum.
Ale ciągle mamy w regionie dwie pamięci. Dla jednych liczy się przede wszystkim Lamsdorf, gdzie cierpieli i umierali jeńcy angielscy, francuscy, rosyjscy z rąk Niemców. Jednocześnie są Opolanie, którzy najchętniej pamiętaliby tylko o Łambinowicach, czyli o powojennych cierpieniach cywilów, z pominięciem Lamsdorf.
Gdyby to muzeum było na przykład w Rwandzie - i trzeba tu dodać, że na świecie jest więcej takich miejsc - nie byłoby pluralistycznych wystaw uwzględniających obie wrażliwości i pamięci. Byłaby tylko jedna. W Łambinowicach, nawet jeśli jest tak, że na jeden cmentarz przyjeżdżają inne osoby, a na drugi inne, nie trzeba się tym zrażać. To jest w jakimś sensie naturalne. Pamięć nie jest wspólna. Ale istnieje wspólna przestrzeń, w której każdy może głośno o swoich cierpieniach mówić. Oba dyskursy istnieją w publicznej przestrzeni. Największe zbrodnie dzieją się wówczas, kiedy coś jest przemilczane, wyparte, nie ma możliwości wybrzmieć.
Naprawdę nie powinno nas niepokoić, że mieszkańcy regionu mają różne pamięci i postrzegania drugiej wojny światowej?
Trudno oczekiwać powszechnego pojednania na tle pamięci. Ona może być i często jest- osobna. Nie wiem, czy w ogóle może być wspólna. Ważne, żeby była wielokierunkowa, ale we wspólnych ramach. To jest i tak bardzo dużo. Powtórzę, jest bardzo wiele takich miejsc, gdzie w ogóle pluralistycznej pamięci nie ma.
Pluralistycznej, czyli jakiej?
Takiej, w której jedni mają swoją pamięć, a drudzy swoją, ale obie są zaznaczone w tej samej przestrzeni. I funkcjonują. Nie tylko w jednym regionie, ale nawet w jednym muzeum. Bardzo dobrze, że ten pluralizm pamięci jest tutaj akcentowany. Akcenty są ważne. Taki przykład: Do końca lat 80. XX wieku podkreślano w polskim dyskursie fakt cierpienia i śmierci Polaków w byłych obozach koncentracyjnych (np. w Auschwitz-Birkenau). Później narracja została określona poprzez fakt zagłady Żydów. Teraz próbujemy prowadzić narrację wielokierunkową. My - badacze Holokaustu - zdajemy sobie sprawę, że jedynym wyjściem jest stworzenie przestrzeni, w której jedna i druga pamięć zostanie zaznaczona. Tym bardziej że w historii przemocy XX wieku są wciąż i takie zbrodnie, które nie są obecne w publicznym dyskursie. A dokonały się w Polsce i dotyczyły Polaków. Lub też dokonywały się w Polsce i dotyczyły Żydów, po 1945 roku .
Polacy niechętnie wspominają o swoich winach - mówi Małgorzata Wosińska. Wolimy się ustawiać w pozycji ofiary, co nie oznacza, że nie powinniśmy pielęgnować polskiej narracji historii.
Które zbrodnie ma pani na myśli?
Oczywiście pogromy na ludności żydowskiej, kielecki, krakowski. A jeśli pyta pan o zbrodnię dokonaną na Polakach, to choćby rzeź Woli.
Parę zdań w podręczniku o tym było…
Parę zdań, a to była jedna z największych zbrodni na ludności cywilnej w całej II wojnie światowej. W ciągu zaledwie czterech dni zginęło między 35 a 50 tys. osób. Ginęli cywile, całymi rodzinami, w ramach tłumienia powstania warszawskiego na rozkaz Heinza Reinefartha. On sam nigdy nie został oskarżony. Śledztwo nie przeistoczyło się w proces. Do końca życia pracował jako adwokat.
Był nawet bodaj przez kilkanaście lat burmistrzem.
Wróciliśmy do tej sprawy oficjalnie z badaczami, z rządem polskim w 2016 roku.
Przez cały PRL nic? Dlaczego? Sowieckie zbrodnie były tabu, ale niemieckie?
Jakieś drobne świadectwa były. Do dziś się zastanawiam, dlaczego tylko tyle. Podobno w NRD były takie pomysły, by porwać Reinefartha i przetransportować do Polski na proces. Dziś część naocznych świadków tej zbrodni, z którymi rozmawiałam - a właściwie ofiar, bo to byli ludzie ranni, osieroceni w trakcie akcji niemieckiej - w ogóle nie ma świadomości, że są ofiarami (na poziomie emocjonalnym). Chociaż ci ludzie stracili całą rodzinę, to po wydarzeniach nie było publicznego dyskursu. Nie było przestrzeni do zaistnienia pamięci. Pierwsza książka o Reinefarcie ("Sprawa Reinefartha") ukazała się raptem trzy lata temu. Napisał ją młody Szwajcar Philipp Marti. Od 2016 roku jest dostępna w Polsce.
Wróciła pani właśnie z Parlamentu Europejskiego…
Niedawno otwarto tam Muzeum Historii Europejskiej. To intrygujące, ale i momentami "trudne" miejsce. Bo jak przedstawić wspólną historię europejską, skoro jest tyle osobnych historii? Gdy dochodzimy do II wojny światowej, część sali poświęcona jest totalitaryzmowi sowieckiemu, druga nazistowskiemu. W tej drugiej przestrzeni nie ma wyszczególnionego Holocaustu jako osobnego wydarzenia. Polacy, Rosjanie, Ukraińcy, Holendrzy i Żydzi są pokazani razem. Pamięć żydowska jest obecna, ale przemieszana z innymi, nie osobna. Debata, w której uczestniczyłam, miała miejsce tydzień temu. Stanowisko kuratorów było jasne: stworzyliśmy wspólną przestrzeń do zaistnienia wielu pamięci na poziomie partnerskim, na poziomie równości. I to jest bardzo ciekawe ujęcie, choć rozumiem, że może być postrzegane jako kontrowersyjne.
Kiedy chodziłem do maturalnej klasy (rok szkolny 1981/1982) w podręczniku do historii w opisie kampanii wrześniowej spory passus poświęcono Marianowi Buczkowi. Zginał we wrześniu 1939, był komunistą. Za to w całym podręczniku daremnie było szukać nazwiska naczelnego wodza. Kiedy powstają warunki, by jednych – nie tylko Rydza-Śmigłego – gumować z historii, a eksponować Buczków?
Zależy mi na tym, żeby dyskurs pamięci był równoprawny. Walczę o to. „Gumowanie” niektórych osób czy wydarzeń grozi wtedy, gdy kraj nie jest wolny, gdy trwa opresja. Ale i wówczas, gdy naród jest przeładowany i historią, i emocjami z nią związanymi. Dzieje się tak wreszcie, gdy nie ma przekazu generacyjnego, bo na przykład w rodzinie jest taka trauma, że już się o przeszłości nie opowiada. Wszyscy czują do niej niechęć.
Część historyków zwraca uwagę, że dziś w Polsce niektóre tematy wyraźnie zasłaniają inne. Ubolewają, że cała historia Polski i pamięć może zostać wkrótce zawężona do Żołnierzy Wyklętych i poszukiwań ofiar komunizmu na tzw. Łączce. Osobiście życzę profesorowi Szwagrzykowi, by mu się udało. Ale wątpliwości innych też chcę rozumieć.
Nie wiem, czy nam to grozi. Wykonuję swoją pracę, wierząc, że nie. Może jestem naiwna. Ale trzymam się słów wypowiedzianych przez wspaniałego amerykańskiego teoretyka historii Haydena White'a: "Wybór zawodu historyka nie jest wyborem kariery, ale jest wyborem egzystencjalnym". Wierzę więc w przyszłość, ale i pozostaję czujna. Jeśli w Polsce emocjonalność pamięci stanie się silnym narzędziem politycznym, prowokować będzie coraz bardziej radykalne postawy. Radykalnego języka bardzo się boję. I tak, jestem przejęta tym, co się w Polsce dzieje. Tym bardziej że patriotyzm jako taki jest przecież wielką wartością. Co do tego nie mam wątpliwości.
Ale pamiętać o przeszłości trzeba…
Jak najbardziej, dlatego właśnie zgodziłam się na podjęcie współpracy (nad sprawą rzezi Woli) z powołanym niedawno Ośrodkiem Badań nad Totalitaryzmami im. Witolda Pileckiego. I byłam pod wrażeniem profesjonalizmu prowadzonych tam badań. Nad przeszłością trzeba pracować dalej. Pluralistycznie. Czyli że pogromy żydowskie też muszą stać się ważnym tematem. Do opracowania i przepracowania ... Powiem coś, co pana być może zaskoczy: uważam, że PiS robi wiele dobrego dla pamięci historycznej.
Co mianowicie?
Zaczynamy badać zbrodnie, które wcześniej nie były nazywane. I ja doceniam tę odwagę. Ale obok tego jest dyskurs emocjonalny, który niektórych, a może i coraz więcej osób, pobudza w złym kierunku. Są plusy i minusy sytuacji „odważnej konfrontacji z przeszłością”. Ale diagnozę trzeba by było stawiać z pozycji dystansu. Ja go do końca nie mam, bo pracuję nad historyczną pamięcią codziennie. Z pozycji analityka, i to w ujęciu porównawczym (wobec obecnie dziejących się konfliktów). Ale dam inny przykład "diagnozy". Mój partner jest Niemcem. Mieszkam więc nie tylko w Poznaniu, ale i w Monachium. Obserwuję, że Niemcy na poziomie dyskursu są świetni w rozliczaniu przeszłości nazistowskiej - w edukacji, wystawach itd. prezentują najwyższy poziom. Ale równocześnie na poziomie międzypokoleniowym, rodzinnym, w środowisku niemieckich intelektualistów często w ogóle nie ma przekazu. Partner jest ode mnie dużo starszy i jest dzieckiem nazisty. Należy do pokolenia, które robiło wszystko, by się z tą przeszłością rozliczyć. Jest współautorem głośnej wystawy o zbrodniach Wehrmachtu w zbrodni nazistowskiej. Ale w kontaktach - jego i jego kolegów - z dziećmi, dziś już dorosłymi, w ogóle nie ma tematu „przeszłości”, nie ma przekazu międzygeneracyjnego na poziomie biograficznym; autobiograficznym. Dzieci - III pokolenie - nie wiedzą nic o babci czy dziadku. Z rozmów, które z nimi przeprowadzam, wynika też, że nie są zainteresowane.
A w Polsce?
Przekaz międzygeneracyjny wydaje się działać lepiej. Lub raczej „działał”, bo świadkowie historii już odchodzą. Potrafimy o przeszłości rozmawiać. A nawet jak się nie mówi wprost (jak w narracjach żydowskich rodzin), to pojawiają się gesty wskazujące na przeszłość. Nieraz bolesne. Ale widoczne. Zmuszające do myślenia. Pięknie pisze o tym w swoich książkach Mikołaj Grynberg.
Miałem pod tym względem mnóstwo szczęścia. Ojciec nigdy nie ukrywał, że był żołnierzem Wehrmachtu. Ale najlepszą odtrutką na oficjalną proradziecką propagandę były opowieści rodziców o przejściu Armii Czerwonej przez Śląsk.
Zdecydowanie powinien pan być rodzicom wdzięczny. Takie opowieści są z psychologicznego punktu widzenia leczące. Kiedy rodzice, dziadkowie o przeszłości nie mówią, nie nazwą po imieniu tego, co się wydarzyło, kolejne pokolenie podlega wpływowi traumy przodków. Nieprzepracowana żałoba zaczyna wymykać się z ram czasu i przestrzeni. Staje się wspólnym ciężarem. I to dotyczy dyskursu społecznego, jak i rodzinnego.
Trzeba mówić i „ich” zbrodniach, ale i o swoich zbrodniach?
Chodzi panu o to, że w narracjach rodzinnych i społecznych powinno być miejsce na historie, z których możemy być dumni, jak i te, które wolelibyśmy zapomnieć? Zdecydowanie tak.
Potrafimy mówić w Polsce o swoich zbrodniach?
Raczej kiepsko. Przywykliśmy do pozycji ofiary. Tak jak mówiłam, choćby temat powojennych pogromów na ludności żydowskiej nie jest wystarczająco obecny. Ale oczywiście zdarzają się wyjątki. I tu znowu powracamy do poprzedniego wątku - w Łambinowicach jest wystawa o polskim obozie. Są wspaniali badacze, którzy mówią o tym, co działo się w Polsce po 1945 roku. I trudne, traumatyczne sytuacje związane z byciem oprawcami opisują. Trzeba o to walczyć. A z drugiej strony, trzeba walczyć o polską narrację, choćby tę o polskich więźniach obozów koncentracyjnych. Zresztą wiele krajów nie potrafi się z przeszłością rozliczyć. Z perspektywy zawodowej - antropologa ludobójstwa - nawet mnie to tak bardzo nie dziwi. Dziwi mnie jednak na poziomie osobistym. Przecież polska tożsamość jest silna, jest waleczna. Ma potencjał, żeby prawdę o przeszłości, także tę trudną, unieść. Żeby mówić i o tym, co dobre, i o tym, co złe, jednocześnie. Bo myśmy w Polsce przeszli bardzo wiele. To są skrwawione ziemie. Powinniśmy mieć odwagę, by obie narracje ująć łącznie. Byłoby wspaniale.
To, jak bardzo pamięć o przeszłości może być skomplikowana, widać na przykładzie konfliktu w Rwandzie. Czas nie pomaga, choć miał on miejsce ponad dwadzieścia lat temu. Pytam panią, która wie o nim bardzo dużo, czy Tutsi u Hutu mają szansę na zbliżenie pamięci?
To jest szalenie skomplikowany problem, ponieważ to, co widzimy, co się ujawnia w dyskursie medialnym i publicznym, nie jest do końca zgodne z rzeczywistością. Międzynarodowy Trybunał Kamy określił wydarzenia w Rwandzie jako zbrodnię na tle etnicznym. Był to pierwszy przypadek, wobec którego formalnie została zastosowana Konwencja ONZ w sprawie zapobiegania i karania zbrodni ludobójstwa. Obecny wokół wydarzeń rwandyjskich dyskurs medialny spowodował, że Rwanda kojarzy się nam z maczetą, z zabijaniem kobiet i dzieci, z milionem ofiar w sto dni, czyli nie tyle z ludobójstwem (które ma charakter zbrodni systematycznej), ale z pełną chaosu rzezią na tle etnicznym.
To jak bardzo pamięć…
I powoduje, że patrzymy na Rwandę w sposób postholokaustowy. Elementy triady: sprawca, ofiara, świadek wydają się być jasno określone. Konwencja określiła jasno: Hutu są sprawcami, Tutsi ofiarami. Problem w tym, że jeśli myślimy o 1994 roku to nie był konflikt etniczny, tylko polityczny. Ludobójstwo na tle politycznym. Grupy Tutsi i Hutu były przemieszane ze sobą już w okresie przedkolonialnym. Były mieszane małżeństwa, a z Hutu do Tutsi można było przechodzić na zasadzie kastowej. Ich tożsamość była płynna. Kolonizatorzy dołożyli do tej sytuacji wartość dodaną, wprowadzając kategorie czystości i nieczystości. Tutsi byli „czyści” (wysocy szczupli, można powiedzieć: aryjscy), a Hutu „nieczyści”. Straszna kolonialna przemoc. Ale i wtedy jeszcze z grupy do grupy przechodzono i małżeństwa mieszane się zdarzały. Istotą sporu był podział na grupy polityczne, które zaczęły się wyłaniać w latach 50. XX wieku. I Tutsi, i Hutu byli w obydwu grupach. Od lat 60. do 1991 roku miały miejsce rzezie wzajemne, walki. To był wielki polityczny konflikt.
Schemat wydarzeń z 1994 roku, jaki mamy w głowach jest prosty: Hutu mordowali Tutsi.
Tymczasem bardzo duża grupa Hutu nie miała nic wspólnego z radykalnymi postawami politycznymi ani ze zbrodniami. I ci Hutu - opisuje to raport ONZ z 1995 - byli ofiarami na równi z Tutsi. Tymczasem, kiedy zastosowano konwencję ONZ, która kryterium doboru ofiar określa poprzez pochodzenie etniczne, automatycznie Hutu przypisano sprawstwo, a Tutsi - pozycję ofiary. Bo konwencja działa wąsko: uwzględnia kategorie etniczne, religijne lub narodowe. Nie bierze pod uwagę różnic politycznych, kastowych.
Wracam do mojego pytania. Czy dziś w Rwandzie jest szansa wspólną pamięć?
Dziś jest tam mniejszościowy rząd ofiar. Tutsi rządzą i są legalnymi ofiarami. W dodatku podkreślają podobieństwo do zagłady Żydów. Jestem krytycznie nastawiona do takiego rodzaju zapożyczeń. W Rwandzie siedemdziesiąt procent dzisiejszego społeczeństwa przed wojną identyfikowało się z grupą Hutu. Część z nich straciła rodziny podczas ludobójstwa, ale nie mogą o tym mówić, bo nie są Tutsi. Płacimy - jako świat zachodni - dużo pieniędzy Rwandzie, nie tylko dla rozwoju, ale i dla umacniania rządów „silnej ręki”. Bo rząd mniejszościowy i w dodatku milczący na temat niektórych zbrodni, może się utrzymać tylko siłą.
Źródło:
Nowa Trybuna Opolska (Magazyn), 16 czerwca 2017, str. 13-15