Dyrektorka muzeum: Zło zaczyna się od małych rzeczy
Kilka dni temu Centralne Muzeum Jeńców Wojennych w Łambinowicach-Opolu obchodziło swoje 50-lecie. - Zło jest realne. Dlatego zależy nam, by młodzi ludzie to rozumieli. By dostrzegali, że wielkie zło zaczyna się od małych rzeczy - podkreśla dyrektorka muzeum Violetta Rezler-Wasielewska.
Muzeum gromadzi wszelkie dokumenty i fotografie, ale też przedmioty, jakie powstały w obozie, np. breloczki, figurki, obrazy, przedmioty codziennego użytku, a także części umundurowania. Czy młodzi ludzie chcą to dziś oglądać?
Beata Łabutin: Ludzie, których osadzono jako jeńców w niemieckich obozach jenieckich albo już nie żyją, albo są bardzo starzy. A młodzi chyba coraz rzadziej sięgają w swoją przeszłość. Czy takie muzeum jest jeszcze komuś dziś potrzebne? Po co pamiętać o tym co smutne i złe?
Violetta Rezler-Wasielewska: Wiedza, pamięć o tamtych wydarzeniach może nam pomóc uniknąć ich powtórzenia. Namawiamy młodzież do tego, by nie przechodziła obojętnie wobec zła, które działo się kiedyś i dzieje dziś. Chcemy im pokazać, że brak reakcji powoduje eskalację zła i wysiłek, który trzeba włożyć w to, by owo zło zatrzymać, jest ogromny. I straty również.
Staracie się działać na wyobraźnię młodych informacjami, które nie są fikcją literacką ani grą komputerową...
- Mówimy o tym, że jeńcy wojenni byli ludźmi z krwi i kości, którym zło w postaci drugiej wojny światowej odebrało rodziny, przerwało marzenia, zrujnowało przyszłość, rozdzieliło ojców od dzieci. Takie zło, choćby pod postacią terroryzmu, pleni się dzisiaj. Zło jest realne. Dlatego zależy nam, by młodzi ludzie to rozumieli. By dostrzegali, że wielkie zło zaczyna się od małych rzeczy. W początkach lat 30. XX wieku nikt nie wiedział przecież, kim stanie się Hitler. Naszym zadaniem jest nieustanne próbowanie, sprawienie, by jak największa liczba dzieci i młodzieży nabrała wrażliwości. Temu służą między innymi lekcje muzealne.
Lekcja muzealna - to brzmi tak nudno...
- Nie, nie. Staramy się, by uczestnicy naszych lekcji byli przez cały czas aktywni. Pomagają im w tym nasze karty pracy, w które wpisują odpowiedzi na pytania dotyczące oglądanych wystaw, bardzo konkretne pytania. To się sprawdza. Któryś uczeń rzucił kiedyś uwagę: "A miało być nudno...". Widać nudno nie było.
Wasze zbiory wciąż się powiększają, choć od zakończenia wojny minęły całe dziesięciolecia.
- To prawda. Bezcennym ich źródłem są prywatne osoby, które decydują się oddać nam pamiątki po swoich bliskich, byłych jeńcach wojennych.
Oddają takie cenne dla nich rzeczy?
- Mają przekonanie, że u nas one będą bezpieczne i pieczołowicie konserwowane. Oddają je nam osoby, które widzą, że kolejne pokolenie - ich dzieci czy wnuków - nie odnosi się do tych przedmiotów z należytą estymą. Że dla młodych ludzi relikwie - bo tak je postrzega choćby syn jeńca - jaką jest na przykład breloczek wykonany z kawałków drewna, spinki zrobione z trzonka szczoteczki do zębów będą bez znaczenia. I to jest naturalny proces. Bo jeśli wnuk nie znał dziadka, jeśli nie słuchał jego opowieści, to przedmioty, jakie po nim zostały, nie mają dla niego wartości. Bo nie stoi za nimi historia kochanego człowieka. My przyjmiemy je z radością i zadbamy, by wciąż mówiły o tamtych trudnych czasach.
Momenty przekazania tych pamiątek...
-... bywają bardzo wzruszające. Często towarzyszą im autentyczne łzy. Przyjeżdżają do nas ofiarodawcy, a my pokazujemy im nasze magazyny, opowiadamy, jaką drogę przejdą podarowane przez nich przedmioty w naszym muzeum, jakie będzie tutaj ich życie. Bo one będą żyły i to ich bardzo porusza, o to im chodzi. Niektórzy wręcz nas sprawdzają: przyjeżdżają po dwóch czy trzech latach zapytać, jaki los spotkał ich dary, czy zostały poddane konserwacji, czy są eksponowane na wystawach. Staramy się spełniać wszelkie takie oczekiwania z szacunku dla ofiarodawców i dla prawdy historycznej.